„Upaść może naród wielki,
zginąć – tylko nikczemny”
Stanisław Staszic
„Występki chodzą z bezwstydnym czołem”
Czernią malowany obraz Polaków w okresie rządów
konfederacji targowickiej
Dniem przełomu, który położył kres polskiemu „odrodzeniu w upadku” i przyspieszył drogę do drugiego rozbioru i agonii Rzeczypospolitej, był 23 lipca 1792 r. Na Zamku Królewskim Stanisław August zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu – Straży Praw, organu ustanowionego mocą Konstytucji 3 maja. Noc poprzedzającą podjęcie decyzji o przystąpieniu króla do targowicy poprzedziła jego intensywna lektura „Żywotów sławnych mężów” Plutarcha. I cóż, skoro ani dzieło antycznego mistrza, ani rady dawane przez część najbliższych doradców nie były w stanie odciągnąć monarchy od sromoty kapitulacji. Wraz z zakończeniem głosowania w Straży i oznajmieniem ministrom królewskiej woli, pełnia władzy przechodziła w ręce najbardziej zdradzieckich żywiołów – przywódców złowieszczej konfederacji targowickiej, ogarniętych służalczością wobec Petersburga. Zastępy reformatorów były w ich oczach otumanione „jakobińską zarazą”, zaś akt Konstytucji 3 maja pozostawał wytworem rewolucji, „zwykłą utopią”, zrodzoną w głowach przywódców stronnictwa patriotycznego, kliki „kilkudziesięciu fanatycznych Polaków”, pozbawionych politycznego wyczucia.
Ku tryumfowi Targowicy
„Wziąłem silną rezolucję pisać się do konfederacji targowickiej i tej rezolucji już nie odmienię” – oznajmił król z chwilą otwarcia posiedzenia rządu. Brak żywszego oporu ze strony głównych twórców systemu konstytucyjnego (Ignacego Potockiego i Stanisława Małachowskiego) był w tym momencie równie wymowny, jak słowa poparcia, wyrażone przez innego współtwórcę konstytucji, podkanclerzego koronnego Hugona Kołłątaja: „Dziś jeszcze, Miłościwy Panie, przystąpić trzeba do konfederacji targowickiej, nie jutro; każdy moment jest drogi, bo go krew Polaków oblewa”. Motywem kapitulacji zdawał się być trzeźwy polityczny pragmatyzm i on nakazywał – jak mówił Chreptowicz – aby „nie puszczać rzeczy w odwłokę”. Najbliższe miesiące miały boleśnie dowieść kruchości takich rachub i nieuchronnie sprowadzić okrojoną Polskę do rangi kadłubowego państewka, w pełni zależnego od kaprysów Katarzyny II i układów na dworze w Petersburgu.
Rzecz w tym, że akces króla do konfederacji targowickiej otwierał drogę do ujawnienia jeszcze innej, równie gorzkiej prawdy, prawdy ponurej o Polsce i Polakach, jakże często skrywanej pod płaszczem gromkiego patriotyzmu. Upadek konstytucji oznaczał wymianę elity politycznej. Na miejsce mężów stanu cieszących się opinią nieposzlakowanych patriotów przybywali ludzie skażeni wirusem służalczości, zaprzedani obcym mocarstwom, co gorsza, szermujący pustymi frazesami o umiłowaniu „wolności” (nad którą „nic droższego, nic milszego nie mamy”). Teraz ich działaniami kierowało pragnienie odsunięcia od urzędów „ludzi 3 maja”, zniesienie dorobku Sejmu Wielkiego i przywrócenie archaicznych form ustrojowych z okresu „złotej wolności”.
Dlatego już podczas działań wojennych (wiosną 1792 r.) krążyła po Warszawie pogłoska – rozsiewana przez targowickich agentów – o istnieniu tajnej listy proskrypcyjnej, sporządzonej przez dowództwo moskiewskie. Przewidywała ona wyjęcie spod prawa oraz „ukaranie” czołowych polityków rządu konstytucyjnego i obrońców sejmowego ładu. Prawdziwości tych plotek nie udało się potwierdzić, ale dla nikogo nie było tajemnicą, że zaraz po zwycięstwie targowiczanie dobiorą się do skóry swoim przeciwnikom politycznym. Kapitulacja króla przekreślała zatem dalszą obecność w Warszawie patriotów zasiadających w magistraturach rządowych i w sejmie. I w tej atmosferze w najbliższych dniach przywódcy stronnictwa patriotycznego składali urzędy, usuwali się z życia politycznego, a w obawie o bezpieczeństwo własne i najbliższych opuszczali kraj, kierując się głównie do Saksonii.
U władzy podłość i zdrada
Tymczasem ster spraw państwowych przechodził w ręce nowej elity, którą sprzeczne interesy, egoizm oraz zwyczajna nikczemność wiodły na służbę państw ościennych. Te, poprzez swoich ambasadorów, bez skrupułów wykorzystywały najniższe instynkty szlacheckie. Postępujący chaos i paraliż instytucji państwowych sprzyjał coraz powszechniejszym zabiegom o względy rosyjskich okupantów. Dotyczyło to także sfery towarzyskiej, gdzie rychło miejsce starej arystokracji zajęła nowa, w niczym nie przypominająca probierzy moralnych, właściwych elicie z czasów Sejmu Wielkiego. Niesmak w zabiegach o względy Rosjan był tym kręgom obcy. „Damy nasze – notował ze wstrętem zbliżony do patriotów obserwator – szalały za Moskalami prawie aż do wstydu. Starościna małogoska księdzu Kopczyńskiemu oświadczyła, iż Francuzami się brzydzi i odtąd żadnej książki w tym języku czytać nie chce i nie będzie. Zubow otrzymał tytuł donżuana, te panie, co w początkach uciekały od Moskali, teraz rozum gubią za nimi. (…) Co tylko jest prawdziwych Polaków, z żalem i smutkiem spoglądają na takie postępowanie”. Podobne zachowania nie były jednak odosobnione. Opisywał je także szambelan królewski, Jan Duklan Ochocki. W Pamiętnikach wspominał o nieobyczajności towarzyszącej balom z udziałem Rosjan, gdzie „półnagie kobiety z obnażonymi ze wszelkiej uczciwości niby to mężami i obcymi kochankami kręciły się w wirze tym rozpasania i politycznej brzydoty”.
Godne uwagi może być więc pytanie – w jakim stopniu rozkwit zdegenerowanych form moralności publicznej był wynikiem działania instynktu samozachowawczego, typowego dla zbiorowości ogarniętej kryzysem? W jakim zaś konsekwencją planowej polityki okupantów rosyjsko-targowickich, cynicznie wykorzystujących w swoim interesie najnikczemniejsze cechy charakteru Polaków?
Otwarte zwycięstwo bezprawia i zdrady nie wzbudziło przecież w całym społeczeństwie jednomyślnego dystansu i obrzydzenia. W miarę zbliżania się drugiego rozbioru prowincjonalna szlachta coraz chętniej przechodziła do grona stronników Rosji. Prawdą jest, że częstym motywem ziemian był pragmatyzm oraz lęk przed represjami zaborcy. Jednak nowy ambasador rosyjski, Jakob Johann von Sievers, dobrze wiedział, że pospolita szlachta już dawno zapomniała o „kościołach cnót obywatelskich”, za które jeszcze w siedemnastym wieku uważał sejmiki ziemskie Jan Szczęsny Herburt. Opinie przedstawiciela Petersburga w Polsce ostro kolidują z przechowywanym w tradycji ideałem ziemianina-szlachcica, który jest „cnotliwy, godny, mądry, pobożny, sprawiedliwy […] przedni miłośnik ojczyzny”. Tradycyjny wizerunek nie odpowiadał obrazowi rejestrowanemu przez ambasadora, skoro ten z taką łatwością korumpował szlachtę obietnicami kariery i strachem.
„nie podobna do wiary mieszanina cnót i występków”
Smutnej lektury dostarczyły na tym polu pamiętniki Jakoba Sieversa. Z jego rozkazu wiosną 1793 roku nad dyspozycyjnością każdego sejmiku elekcyjnego poprzedzającego sejm grodzieński czuwał „jeden sprawujący interesa” po myśli ambasadora wraz z oddziałem wojska rosyjskiego u boku („aby jego słowom mocy dodać”). Presja wojska odgrywała w tym dramacie niewątpliwie ogromną rolę. Nie mniejszą jednak miała niepisana zasada sprzedajności głosów (utrwalona w tradycji polskiego parlamentaryzmu). Dlatego narzucanie sejmikom woli Petersburga nie natrafiało na stanowczy opór. Szczególnie łatwo kupczyła głosami szlachta zaściankowa, którą właśnie konfederacja targowicka przywróciła do pełni praw politycznych. Opinię tę potwierdzały doświadczenia zastępcy ambasadora, generała Osipa Ottona von Igelströma, który z rozbrajającą szczerością chwalił się przed Sieversem: „Kupuje się je (głosy – KT) po 10, 15 najwięcej po 30 dukatów. Cały mój wydatek na sejmiku w Proszowicach i Oświęcimiu wyniósł (…) 200 do 300 dukatów, nie licząc podróży i osobistych wydatków”.
Podobne refleksje w ambasadzie rosyjskiej zrodził sejm rozbiorowy w Grodnie (ostatni), złożony w większej części z ludzi zaprzedanych obcym potęgom. Łatwość manipulowania działaniami posłów była zaskakująca nawet dla zaborców. Według nich „nigdy żaden sejm taniej nie wypadł”. Sievers notował, że „cała Litwa (48 posłów z Wielkiego Księstwa Litewskiego – KT) kosztuje może 200 dukatów na posła. W Polsce będzie ich 40 za dwadzieścia tysięcy dukatów, a co z Polski zostanie (sic!), nie będzie wiele kosztowało”.
W ten sposób w oczach cudzoziemców chwiejność i służalczość Polaków osiągnęły rangę głównej ich cechy narodowej. „Na pierwszy gruntowniejszy zarzut milkną – pisał podróżnik inflancki Fryderyk Schulz – a po drugim przechodzą łatwo na stronę oponenta. Nic by nie było łatwiejszego przy talentów przewadze, jak zgromadzenie Polaków nakłonić, do czego by się chciało, gdyby nie stronnictwa, osobiste korzyści, obawa i duma, które miasto przekonań nimi władną”. Także Sievers nie szczędził szlacheckiej braci gorzkich słów krytyki: „Jest w Polakach – pisał – niepodobna do wiary mieszanina cnót i występków. Cnoty kryją się, występki chodzą z bezwstydnym czołem: i z nimi właśnie mam do czynienia”. Rzecz znamienna, że Sievers – notabene znany z wrażliwości i współczucia dla niedoli Polaków – nie wahał się krytykować typowej dla nich skłonności do swar, intryg i podziałów: „jestem ojcem – miał kiedyś krzyczeć w stronę zabiegających o jego protekcję targowiczan – ale mądrych, rozsądnych, cnotliwych dzieci (…); ale wy, wy jesteście pełni intryg i kabały!(…)”.
Przebieg sejmu grodzieńskiego tylko utrwalił stereotypy odnoszące się do Polaków. W atmosferze przekupstwa i gróźb Prusy i Rosja osiągnęły stawiane sobie cele. Skala upodlenia narodu była tak wielka, że nawet ściśle powiązany z ambasadą rosyjską i „pensjonowany od Moskwy” Jacek Małachowski był przygnębiony zwycięstwem bezprawia i moralnego upokorzenia. W liście do kanclerza litewskiego Joachima Chreptowicza (który świadomie usunął się za granicę) pisał: „oderwaniem się na czas od ciężarów urzędu swego oszczędziłeś sobie przykrości w przypatrzeniu się, co i jak się tu działo”.
W rzeczywistości ambasada rosyjska już przed inauguracją obrad uczyniła wiele, aby złamać opór nielicznych patriotów, innych zaś skłonić do współpracy. Zabiegi te kosztowały Sieversa niemało wysiłku. „Wyobraź sobie – pisał do córki – co drugi dzień obiad na 60 osób. To okropna, i to z pijakami, których nie znam”.
O metodach stosowanych przez Sieversa świadczy również przykład Michała Walewskiego, sprawującego urząd marszałka konfederacji targowickiej (po niesławnym wyjeździe z Rzeczypospolitej Szczęsnego Potockiego). Protest marszałka przeciwko rozbiorowi wywołał u Sieversa wściekłość: „Kazałem wezwać dzisiaj pana Walewskiego, który od trzech dni się nie pokazywał – pisał w raporcie do Petersburga – na poważną i formalną rozmowę, w której mu powiem między innymi, żem posłał wczoraj kuriera do pana [generała Michała] Kretecznikowa, aby zasekwestrował jego dobra leżące w naszym kordonie [poza granicą drugiego rozbioru – KT]. Zobaczę, czy jego patriotyzm zniesie to lekarstwo”.
Opór w morzu bezprawia
Protesty przeciwko nadużyciom zaborców dało się słyszeć podczas sejmu wyłącznie z ust nielicznej, kilkunastoosobowej grupy niezaprzedanych posłów, gotowych nawet zaryzykować represje i gniew ambasadora rosyjskiego. Z całą pewnością należał do nich poseł płocki Szymon Szydłowski. 6 września 1793 r. postawił on zarzut zdrady i krzywoprzysięstwa posłowi z Wołynia, Adamowi Podhorskiemu (zwanego dla kontrastu z jego pokaźną tuszą ironicznie Adasiem), który wystąpił z oficjalnym wnioskiem ratyfikacji zaboru pruskiego oraz złożenia przez sejm wiernopoddańczego hołdu carycy Katarzynie II. Według relacji obecnego na sali generała rosyjskiego, Lwa Mikołajewicza Engelhardta, część deputowanych „wyjąwszy szable z pochew, rzuciła się na niego i kilka ran mu zadała w roznamiętnionym tym napadzie, tak tłumnie, że ledwo oficerowie nasi zdołali go obronić i wyprowadzić z sali posiedzeń do sieni, w której słudzy nagromadzeni przywitali go okrzykami »Zdrajca, zdrajca!« i zarzucili go czapkami”. Nazajutrz Szydłowski w mowie do Stanisława Augusta uzasadniał posunięcie posłów, zalecając królowi stanowczy opór przeciwko dokonującej się zdradzie: „Najjaśniejszy Panie! Postępowanie dzisiejsze przydać się może kiedyś narodowi dla uzacnienia charakteru jego, będzie ono dowodem, żeś panował wtenczas, kiedy jeszcze cnota nie wygasła była w Polakach”.
Podobne akty determinacji w obronie godności narodowej – chociaż nieliczne – jaśniały na tle powszechnej zdrady i zaprzaństwa. Gesty tego typu starał się ze swej strony okazywać także król. Na wieść o podpisaniu konwencji rozbiorowej (23 stycznia 1793 r. w Petersburgu) krzyczał w obecności Sieversa: „Mój Boże! Chcąż mnie zmusić do podpisania mojej sromoty, nowego rozbioru kraju? Niech mnie wrzucą do więzienia, niech mnie wyślą na Sybir, nie, nigdy nie podpiszę!” Rzecz w tym, że deklaracje monarchy były oparte na bardzo kruchych podstawach. Stanisław August wielokrotnie dowiódł, że nie posiadał siły, pozwalającej na wytrwanie w głoszonych przez siebie zobowiązaniach, a sposób, w jaki jego wysłannicy kierowali swe prośby do ambasady rosyjskiej (np. „król prosi najpokorniej”) raziły nawet Sieversa. Nie może zatem dziwić opinia ambasadora o królu: „Jest to człowiek najgodniejszy kochania w całej Polsce, a może i w Europie; ale lekkomyślność jego jest nie do pojęcia”.
Tymczasem od chwili zniszczenia Konstytucji 3 maja polityka Rosji zmierzała do przekazania steru rządów w Rzeczypospolitej w ręce ludzi pozbawionych skrupułów i politycznie dyspozycyjnych. Przekonywał o tym skład reaktywowanej przez sejm grodzieński Rady Nieustającej. Jej członkiem został starosta opeski, Mikołaj Manuzzi, „z rodziny włoskich przybłędów”, zasłużony w wysługiwaniu się Moskalom już podczas wojny polsko-rosyjskiej, a słynący z bezwzględności i okrucieństwa wobec wszystkich, którzy stali na gruncie obrony konstytucji i niepodległości Polski. Z tego powodu dystyngowany marszałek nadworny koronny, hrabia Kazimierz Raczyński, długo opierał się przed wejściem w skład Rady, zdominowanej przez ludzi, „których czy to urodzenie, czy sposób myślenia, czy prowadzenie się” nie pozwalały być z nimi w jednej komisji. W pozyskaniu ludzi o większym autorytecie w Polsce ambasada rosyjska w ogóle miała niemałe trudności, skoro w ławach senatu podczas obrad w Grodnie zasiadło zaledwie trzech senatorów.
„Co do Polaków, każdy dla siebie”
Mroczny okres okupacji rosyjskiej wytworzył dostatecznie silne podstawy, aby w Polakach zaczęły się uwydatniać najniższe cechy i instynkty. Był to czas – jak zapisał historyk – gdy nikt godny w kraju „ujarzmionym nie piął się do urzędów i znaczenia, które tylko przez podłość dostąpić można było”. W oczach „dobrych Polaków”, którzy z dystansu obserwowali bieg wydarzeń krajowych, „urzędy nie chlubiły, kary nie hańbiły, tytuły nie przysparzały chwały, a ordery przestawały błyszczeć”. Tymczasem w oczach podróżników obcych umacniał się niepochlebny obraz Polaków – łotrów i karierowiczów, skłóconych między sobą, nadto wyzutych z moralnych skrupułów i elementarnej godności narodowej. „Dziedziniec pałacu ambasady [rosyjskiej] – notował z przekąsem Fryderyk Schulz – pełen zawsze powozów magnatów, którzy często pokornie bardzo godzinami czekają w przedpokojach, by z posłem albo w interesie się rozmówić, lub złożyć mu uszanowanie”. Jeszcze krócej i nie mniej wymownie swoją opinię formułował Sievers: „Co do Polaków, każdy dla siebie”.
Nasilenie ostentacyjnej służalczości wobec Rosji przybierało także inne formy. Jak zanotował badacz polskich związków z miastem nad Newą, Ludwik Bazylow, „od połowy 1793 r. ziemianie polscy, posiadacze wielkich dóbr, ciągnęli do Petersburga jak za procesją”. Audiencje u cesarzowej przybierały wiernopoddańczy charakter. Jeden z przywódców konfederacji targowickiej, Franciszek Ksawery Branicki, nie wahał się nawet posunąć do słów: „Oby Bóg i Katarzyna byli jedyną podporą, na którą byśmy bezpiecznie polegać mogli”.
Spostrzeżenia obserwatorów obcych z pewnością nie tworzyły pełnego obrazu kondycji moralnej Polaków. Oddawały jednak gorzką prawdę, że znaczna część społeczeństwa polskiego pogodziła się z nowym porządkiem. Górę brała skłonność do łatwego zysku oraz pragnienie wykorzystania obecnej sytuacji we własnym interesie. Z obrzydzeniem spoglądał na te postawy poseł saski w Warszawie, Franciszek Essen, notując, że w obecnej sytuacji obcokrajowcy i Polacy stosują na równi w osiąganiu celu „pochlebstwo i nikczemne przekupstwo”.
*
W niewielkim stopniu zjawiska te rekompensowała świadomość, że nowa elita nie jest reprezentatywna dla całości narodu polskiego. O tym, że akceptacja dla zdrady i sprzedajności politycznej nie była powszechna, świadczyła rosnąca w siłę konspiracja krajowa, która w oparciu o emigrację polską w Saksonii przygotowywała powstanie kościuszkowskie. Zdrowe instynkty zachował lud, rozchwytujący antytargowickie pisma ulotne i organizujący napady na co bardziej gorliwych zdrajców. W ten sposób, w przebraniu kozaków, obito w zaułkach ulic Warszawy znanego zdrajcę, Piotra Borzęckiego, który w reakcji skierował się wkrótce ze skargą do dowództwa rosyjskiego. Liczne anonimy krążące po Warszawie wyprowadzały go jednak z błędu: „Nie skarż się na kozaków, boś wziął w zad od Polaków”.
Stan rozdwojenia politycznego i wyraźna skrajność postaw obecnych w targowickiej Polsce rzucały jednak wielki cień na obraz moralności publicznej. Także król, sam obarczony brzemieniem podpisania ratyfikacji drugiego rozbioru, nie posiadał się z oburzenia, że „starania o największe dobro kraju – jak rozumiał sejmowe prace nad nową formą ustroju – giną w skutku przez niepojęty jakiś upór i zaślepienie naszych własnych ziomków”. Ta właśnie zdrada, podszyta podłością, krótkowzrocznością i przekupstwem, stała się źródłem oskarżenia Polaków, sformułowanego po latach przez niemieckiego historyka, profesora Fryderyka Raumera (nie pozbawionego obiektywizmu): „Podwójnie przeto odpowiedzialne są brudne ręce, które czysty ten czyn [Konstytucję 3 maja – KT] skalały, potwarcy, którzy go oskarżali, i zbrodniarze, którzy go zniszczyli”.
*
Dzieje Polski w okresie targowicy napełniają przykrymi refleksjami. W szczególny sposób ujawniły się najnikczemniejsze przywary Polaków. Fakt, że były one owocem długotrwałej, bo dojrzewającej od blisko dwu stuleci, politycznej niemożności, braku lub upadku skutecznych reform, rozkładu więzi państwowej, skrywanych pod szlachecką megalomanią i pustką sarmackiego gestu. Wszystko to sprawiło, że w dobie drugiego rozbioru ponownie aktualne stawały się napomnienia księdza Piotra Skargi, który u progu siedemnastego wieku, przed obliczem Zygmunta III Wazy, nie wahał się występować przeciwko najniższym cechom obecnym w narodzie szlacheckim – skłonności do zdrady i egoizmowi. Zdaje się, że słowa te wypada ciągle przywoływać jako aktualną po dziś dzień dla Polaków przestrogę: „Są drudzy, co mówią: Co mnie po królestwie i Rzeczypospolitej, kiedy się ja mam źle, a do tego nie mam tego, czego pragnę. To złodziejskie serce, które z szkodą dla drugich chce być bogate. Rób sobie niestatku, a Pana Boga proś o potrzeby swe, a przestaj na swym stanie, a nie bądź utratnikiem i próżnującym, a dla siebie jednego tysiąc tysięcy ludzi braci swojej nie gub. Boże, aby się takich, jako monstrów jakich, mało najdowało, którzy srożej niźli bestyje nieludzkości i krwie rozlania pełni są”.
W tragicznych dziejach ostatnich lat Pierwszej Rzeczypospolitej spotkały się bodaj wszystkie skrajności narodu dotkniętego kryzysem. Stąd przejawy oddania sprawie, bohaterstwa, pracowitości i patriotyzmu. Stąd też dowody moralnego upadku, zdrady oraz zdziczenia obyczajów. Czy właściwe tylko tamtym czasom?
Krzysztof Tracki
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!