Polska Izba Książki przygotowała projekt ustawy o jednolitej cenie książki. Zakłada on m.in. nieobniżanie cen książek przez rok po wprowadzeniu na rynek więcej, niż o pięć procent. Wprowadza też zakaz dodawania darmowych książek dla prenumeratorów gazet i czasopism.
Prace nad ustawą o jednolitej cenie książki datują się od października 2014 roku, kiedy to środowiska literackie i wydawnicze, skupione w Polskiej Izby Książki, rozpoczęły akcję „Polska książka potrzebuje ratunku”. Zainicjowano wówczas zbiórkę podpisów pod listem otwartym do rządu i parlamentarzystów, w którym postulowano wsparcie rynku książki regulacją zwaną „ustawą o książce”.
Projekt tej ustawy przyjęło w ubiegłym tygodniu Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nowe prawo nakłada na wydawców i importerów książek obowiązek ustalenia na okres 12 miesięcy jednolitej ceny książki przed wprowadzeniem jej do obrotu. Będzie ona obowiązywała wszystkich tzw. sprzedawców końcowych – księgarzy, księgarnie sieciowe, sklepy wielobranżowe, kioski itp. Jednolita cena ma objąć też wszelkie dodatki sprzedawane wraz z książką, takie jak zdjęcia, taśmy magnetyczne czy inne nośniki utworów muzycznych i audiowizualnych.
A jaki będzie tego efekt? Ano taki, że nikt nie będzie chciał zaryzykować wydawania książek autorów, którzy nie mają uznanej marki. Dlaczego? Bo jeśli okaże się, że ich ksiązki nie będą się dobrze sprzewać, nie będzie można obniżyć ich ceny, co z oczywistych zwiększa ryzyko biznesowe.
Ale ustawa uderzy nie tylko w autorów i wydawców, którzy dopiero budują swoją pozycję na rynku, ale także w małe księgarnie, które już teraz z trudem radzą sobie z konkurencją wielkich sieci…
Paweł Toboła-Pertkiewicz, właściciel Wydawnictwa Prohibita i księgarni internetowej Multibook.pl oraz stacjonarnej, mieszczącej się na warszawskim Żoliborzu przy ul. Dymińskiej 4, w liście do naszej rekacji zauważa, że w przypadku wielkich sieci „cena i tak jest zawsze okładkowa”, natomiast operacja ta konieczna jest bo „molochy zaczęły tracić swoją pozycję na rynku księgarskim”. Paweł Toboła – Pertkiewicz dodaje następnie:
„Co do samych rabatów w dniu premiery książek: dlaczego książki są sprzedawane z rabatem 30% na pniu? Przecież żadna księgarnia nie sprzedaje towaru ze stratą – to chyba oczywiste? Otóż rabaty takie są dlatego, że wydawcy sprzedają książki z dużo większym rabatem. A dlaczego sprzedają? Bo takie wielkie rabaty wymusił nie kto inny, jak właśnie te wielkie sieci, które dziś lobbują za tą ustawą. Wstawić do Matrasu książki – rabat minimum 50%! I jeszcze wydawca musi samemu wstawić swój tytuł na ich stronę internetową! Książka ma być widoczna? Jeszcze większe rabaty, sięgające nawet 70%. To właśnie te sieci zepsuły rynek, ale lobbyści nie wspominają nic o tym w ustawie, nic nie wspominają o tym, aby ustalić w niej np. maksymalne rabaty dla sieci, hurtowni czy księgarń, żeby w ten sposób ratować honoraria autorskie i dochody wydawców, którzy wydając książkę ryzykują najwięcej.”
Paweł Toboła-Pertkiewicz nie ma wątpliwości, że nie tylko nie chodzi tu o interes małych księgarń, nie tylko nie chodzi o dobro czytelników, ale że jest dokładnie odwrotnie:
„Wreszcie ostatni argument zwolenników ustawy, że dzięki temu księgarnie nie znikną z małych miast. Ale właśnie sprzedaż internetowa książek spowodowała swego rodzaju wyrównanie szans czytelniczych między mieszkańcami dużych miast z wielkimi sieciami księgarskimi, a małymi miasteczkami i wsiami. Dzięki temu, że czytelnicy kupują taniej w internecie dopłacając koszt wysyłki tak naprawdę każdą książkę mają na wyciągnięcie dłoni. Nie muszą jechać kilkadziesiąt kilometrów do najbliższego empiku, żeby ją kupić. Sprzedaż internetowa trafia zatem do tych zakątków kraju do których nigdy nie trafi żadna stacjonarna księgarnia. Tak już jest, w takim kierunku zmienia się świat i zaklinanie tej rzeczywistości przez ustawę jest działaniem antyczytelniczym.
Żadna z dominujących firm na rynku nie myśli o książkach, nikt z nich nie myśli o czytelnictwie, ani o czytelnikach, tylko myśli wyłącznie o własnym interesie, co jest skądinąd zrozumiałe, ale jeśli po coś w ogóle powinno istnieć ministerstwo to właśnie po to, aby szanse konkurencji mieli wszyscy, a nie tylko wybrane podmioty. W interesie największych graczy rynku ustawa jest korzystna, więc za nią lobbują – mijając się niestety z prawdą – pisząc, że ustawa jest ratunkiem dla niezależnych księgarń. MKiDN, które z definicji powinno troszczyć się o tych ostatnich, czyli czytelników, powinno zależeć, żeby ludzie w ogóle chcieli czytać książki. A ludzie jeszcze cokolwiek czytają, bo mogą kupić je taniej niż w wielkich sieciach. Przyzwyczaili się do promocji, a żadna ustawa nie zmieni ludzkich nawyków. Może co najwyżej ich zniechęcić do kupowania książek. Czy o to chodzi? Czytelnicy mają w dzisiejszym świecie tyle alternatywnych form spędzania wolnego czasu, że szybko mogą zapomnieć o książkach.
Ekonomia jest nauką b. prostą i wystarczy poczytać Frédérica Bastiata „Co widać i czego nie widać”, żeby zrozumieć jej podstawy. Jeśli wprowadzenie stałej ceny byłoby korzystne dla książek, należałoby ją wprowadzić w innych obszarach. Z punktu widzenia ekonomicznego książka – wbrew temu co twierdzą lobbyści stojący za ustawą – jest bowiem takim samym dobrem jak telewizor, torebka czy bombonierka. Stała cena telewizorów to absurd, prawda? Stała cena bombonierek to niedorzeczność? No właśnie. Niech zatem Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie idzie tą drogą w przypadku książek, co zresztą będzie niczym innym jak powrotem do systemu gospodarczego, z którego z takim trudem wyzwoliliśmy się w 1989 roku.”
Choć inicjatorzy całego przedsięwzięcia twierdzą, że leży im na sercu przyszłość czytelnictwa w Polsce, w rzeczywistości mają na względzie wyłącznie ochronę interesów tych, którzy dziś trzęsą rynkiem wydawniczym i księgarskim, by przez przypadek nikt nie zagroził ich dominującej pozycji.
Wojciech Kempa
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!