Ajajajajajajaj! Pan Cezary Kaźmierczak, którego 13-letnia córka przygotowywała się do egzaminu w 21 Liceum Ogólnokształcącym w Warszawie, przypadkiem zerknął na zestaw książek, jakie władze liceum zalecają kandydatkom do rozmowy kwalifikacyjnej. Wśród zalecanych pozycji były “Opowieści podręcznej” i inne takie, po których pobieżnym przejrzeniu państwo Kaźmierczakowie doszli do wniosku, że są to pozycje o charakterze pornograficznym, albo co najmniej o pornografię się ocierające. Podnieśli tedy raban, na który oburzeniem zareagował dyrektor Liceum, pan Włodzimierz Taboryski, zapowiadając zawleczenie pana Kaźmierczaka przed oblicze niezawisłego sądu za “naruszenie dobrego imienia szkoły”, która dobiera najwybitniejsze pozycje literatury światowej. Sęk w tym, że wspólnym mianownikiem najwybitniejszych dział literatury światowej jest spółkowanie, zwane inaczej pierdoleniem. Zaczęło się to już dawno, co odnotował mową wiązaną Tadeusz Różewicz w wierszu “Spadanie”: “Dawniej, bardzo bardzo dawno, bywało solidne dno, na które mógł stoczyć się człowiek (…) Tymczasem dna już nie było. Mimowoli zrozumiała to pewna panienka z Paryża i napisała wypracowanie o spółkowaniu witaj smutku, o śmierci witaj smutku (…) Panienka ta pani ta panienka ta pani ta zrozumiała, że nie ma Dna nie ma kręgów piekła, nie ma wzniesienia i nie ma upadku, a wszystko rozgrywa się w znajomej i niezbyt wielkiej okolicy między Regio genus anterio regio pubice i regio oralis a to, co było niegdyś przedsionkiem piekła zostało zamienione przez modną literatkę w vestibulum vaginae.” W ten oto sposób narodziła się tak zwana “literzatura kobieca” ,której przedmiotem są jak nie spazmy, to orgazmy, jak nie orgazmy, to vaginismus, jak nie vaginismus, to menstruacje, jak nie menstruacje, to “monologi vaginy”. Kiedyś i ja słyszałem taki monolog, kiedy pewnej znajomej damie jakimści sposobem do pochwy dostało się powietrze, które potem stamtąd dość gwałtownie uszło, przypominając odgłos towarzyszący “parsknięciu z kiszki stolcowej” – jak napisał pewien niezawisły sąd w uzasadnieniu wyroku. Takie rzeczy się zdarzają, a nawet jeszcze gorsze, o czym wspominał w jednym ze swoich opowiadań Janusz Głowacki: “O czym pisze ten Maks F? – O wojnie. – O wojnie? Mnie też raz Niemcy postawili pod ścianą; zesrałem się oczywicie, ale żeby to zaraz opisywać?”
Ano, jak nie można opisywać czegoś innego, bo autor, czy autorka nie tylko o tym nie wie, ale nawet nie jest w stanie tego sobie wyobrazić, to opisuje to, co wie, to znaczy – co się mu, czy jej przytrafiło, jak długo trwało tzw. “lansowanie” i w ogóle – jak było – a absolwenci wyższych studiów gotowania na gazie to czytają, cmokają i “zalecają” uczniom swoim w szczerym przekonaniu, że oto obcują ze szczytowaniowym osiągnięciem literatury. Czasami, nie powiem, udaje się w ten sposób zilustrować nastrój, jak w tej piosence: “Byłem z nią kilka chwil, było tak namiętnie (…) myślę, że nie stało się nic”. Przy pomocy kilku słów udało się autorowi przedstawić narastający niepokój niedawnego spółkownika, czy przypadkiem nie zaraził się od swojej damy syfilisem, albo – co gorsza – HIV-em. O jakości literatury świadczy właśnie umiejętność przedstawienia oszczędnymi środkami nie tylko dramatycznej sytuacji, ale nawet sytuacji politycznej. Na przykład w książce Józefa Mackiewicza “Droga donikąd” jest króciutki opis zimowego zmierzchu w sosnowym lesie. Czytamy, jak to zachodzące słońce wyzłaca pnie sosen, jak po śniegu przekicał zając – a więc nikt go nie gonił – i nagle: “w dalekich więzieniach zapalono światła. Słońce opuszczało krainę Związku Radzieckiego udając się na kapitalistyczny Zachód”. Ciekawe, czy pan dyrektor Taboryski słyszał o takim autorze, czy o takiej książce – bo w przeciwnym razie mógłby ją “zalecić”, ale skoro nie zalecił – to chyba nie. Wracając tedy do syfilisu, to kiedyś, przynajmniej w kołach wojskowych, odnoszono się do takich spraw lekceważąco, o czym świadczy piosenka bardzo popularna za moich czasów: “Chodźmy do Kazi, chodźmy do Kazi, Kazia ma syfa, to nas zarazi…” – i tak dalej – ale teraz chyba jest inaczej, bo nie tylko wszyscy dbają o swoje zdrowie, jakby mieli żyć wiecznie, ale nawet i do tych spraw podchodzą przede wszystkim w kategoriach bezpieczeństwa. Przewidział to jeszcze w koszmarnych czasach sanacji Karol Irzykowski pisząc, że współżycie z kobietą byłoby fantastyczne, gdyby nie dwa ryzyka: ryzyko zarażenia i ryzyko zapłodnienia. Toteż coraz więcej młodych ludzi oddaje się sodomii i gomorii, bo te zboczenia pozwalają na eliminację przynajmniej jednego ryzyka.
Obawiam się jednak, że pomysłowość przodującej literatury może natrafić na naturalną barierę. Wprawdzie całe sztaby przodujących naukowców odkrywają albo w ostateczności – wymyślają coraz to nowe zboczenia, którym nadają coraz bardziej skomplikowane i wyrafinowane nazwy – ale jeśli nawet przodująca nauka będzie się nadal w tym tempie rozwijała, to ta monotonia i jednostronność musi prowadzić do żnużenia. Tak właśnie zareagował kardynał Aleksander Kakowski widząc w “Zachęcie” kolekcję kobiecych aktów: jakie to oklepane – powiedział znudzony. Ale oto rysuje się droga wyjścia, którą wskazuje nie tylko egzotyczny sojusz Zjednoczonej Prawicy z Lewicą, ale i pomysł Stanisława Lema. Chodzi o kompromis, to znaczy – pogodzenie nowoczesności z literacką klasyką. Stanisław Lem proponował, by tytuły klasycznych dzieł opatrywać słowami: “życie płciowe”. Na przykład – “Życie płciowe ognia z mieczem”, albo “Życie płciowe krasnoludków z Sierotką Marysią”, “Życie płciowe starego człowieka z morzem” – i tak dalej – a przecież można tę tendencję w literaturze rozbudować, przerabiając różne utwory na “literaturę kobiecą”. Słyszałem niedawno, że awangardowe środowiska przodującej literatury przymierzają się do przerobienia w ten sposób książki “Mein Kampf” wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, podobnie jak skrajna lewica – fundamentalnego dzieła Karola Marksa – oczywiście pod nowym tytułem: “Życie płciowe kapitału”. Jestem pewien, że dokona się to z pożytkiem dla młodego pokolenia, które w ten sposób będzie poznawało klasykę literatury, o której w przeciwnym razie nie chciałoby nawet słyszeć. Tak właśnie pan Piszczałło nauczył księcia Karola Radziwiłła “Panie Kochanku” najpierw czytać, a potem pisać, Dawał mu nabite pistolety, z których książę strzelał, najpierw do wybranych przez nauczyciela liter, potem do sylab, w wreszcie – do całych słów i zwrotów – a później pisanie już jakby przyszło samo. Jestem pewien, że ta metoda pedagogiczna może się przyjąć w 21 Liceum Ogólnokształącym w Warszawie, a pan dyrektor Taboryski będzie mógł przypiąć sobie kolejny listek do wieńca sławy.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!